Ewakuacja:
Przez cały ostatni dzień, ostatni wieczór, ostatnią noc i ostatni poranek w Ao Nang dalej lało jak z cebra. Oczywiście, padało też w drodze na lotnisko Phuket. Nie chcę, by doniesienia pogodowe zdominowały relację z Tajlandii, ale koniec końców, to przez deszcz zdecydowałem się coś napisać, a dodatkowo, jego gęste opady były przez ostatnie dni tematem numer jeden w knajpach, na ulicach, targach i w innych skupiskach ludzkich zarówno wśród turystów, jak i wśród miejscowych.
Z okien busika, do którego fartownie wsiedliśmy jako pierwsi i nasze bagaże trafiły pod ostatni rząd foteli zamiast na smagany ulewą dach (podrzędna lokalizacja resortu klasy mid-range na coś się przydała) widzieliśmy zalane domy, uprawy i pastwiska. Gdzieniegdzie na drogę osunęła się ziemia i choć może nie była to jeszcze klęska żywiołowa, to z kilometra na kilometr byliśmy coraz bardziej przekonani o słuszności naszej decyzji o przyspieszeniu lotu powrotnego do HK.
HK dzień 1:
Przełom marca i kwietnia to peak season w HK i pokoje należy rezerwować nieco wcześniej. My, nie mieliśmy tego komfortu, ale mieliśmy trochę szczęścia i udało nam się poszerzyć rezerwację w hotelu, w którym wcześniej zaplanowaliśmy jeden nocleg przed lotem do Europy. Łyżką dziegciu była tu podwyżka już i tak wygórowanej stawki za noc. Nasza pozycja negocjacyjna – goście z dzieckiem, na musiku, w szczycie sezonu – była na tyle słaba, że manager recepcji moje próby zbicia ceny skwitował wyciągnięciem ręki po kartę kredytową i uśmiechem politowania. Cóż, nie od dziś, Chińczyki trzymają się mocno.
Po wygodnie przespanej nocy, rozciągnęliśmy zasłony i naszym oczom ukazał się błękit nieba, a przestronne jak na tutejsze warunki wnętrze pokoju wypełniły nieśmiałe promienie słońca (a miał to być najbardziej pochmurny z najbliższych dni!). Szybko zapomnieliśmy o przyziemnych sprawach, spakowaliśmy manatki i ruszyliśmy w kierunku pierwszego celu na dziś – HK Museum of Art.
Okazało się różnica w czasie jest większa niż przypuszczaliśmy, a z kulturalnego punktu widzenia mieszkańcy HK poniedziałek obchodzą w czwartek. Pocałowaliśmy klamkę – muzeum nieczynne.
Wskoczyliśmy w tramwaj wodny (u M i u mnie budzi zachwyt, u A. mdłości) i już po chwili byliśmy na wyspie HK. Skierowaliśmy nasze kroki w kierunku nieodwiedzanych wcześniej miejsc. Ulicy antyków – Holywood Road i targu z drobiazgami okołoantykwarycznymi przeróżnej maści. Te miejsca nas nie uwiodły. Uwiodła nas za to sztuka ulicznego artysty w drodze do jednej z nielicznych wspomnianych w przewodnikach świątyń w HK. Przez to nasza „galeria rzeczy niepowieszonych” po powrocie wzbogaci się o przynajmniej jedno chi ńskie dzieło. Oryginalność świątyni budowały tysiące kadzideł w różnych kształtach, które paliły się w środku. Zapach i gęstość powietrza tworzyły wyjątkową atmosferę miejsca.
Po lunchu wskoczyliśmy (mocne słowa, jak na podróżujących z wózkiem i jego zawartością) w tramwaj doubledecker i pojechaliśmy do Hong Kong Park – jednego z kilku dużych i fajnie zaaranżowanych parków w mieście. Tropikalne i dobrze utrzymane rośliny, specjalnie sprowadzone gatunki ptaków (np. kakadu), fontanny, jeziorka itp. w otoczeniu strzelistych i lśniących, stalowo szklanych konstrukcji wyglądają świetnie. Tu zaciszny park, a wokół betonowa dżungla. HKP może pochwalić się dwiema dużymi atrakcjami: pierwsza to muzeum parzenia herbaty, gdzie zasmakowaliśmy tej sztuki w teorii i praktyce (z lekkim zażenowaniem wspominaliśmy np. zasypaną cukrem i dosmaczaną wiśniówką, jedną „Sagę” na dwóch oraz inne herbaciane cuda)
Druga atrakcja - strefa wolnych lotów z kolekcją egzotycznych ptaków chwilowo przeszła nam koło nosa, bo brytyjskim zwyczajem (przenikamy atmosferą miejsca?) zasiedzieliśmy się przy herbacie i gdy dotarliśmy do był kwadrans po piątej, czyli kwadrans po zamknięciu strefy. F…!
Potem ruszyliśmy do gwarnego Causeway Bay na kolację i shopping. Utwierdziliśmy się, że ceny w HK niespecjalnie różnią się od tych w Warszawie. Różni się natomiast asortyment sklepów i ich ilość. Wybór jest obłędny. Pewnie dlatego, nieco zagubieni, kupiliśmy tylko jedną parę klapek…
HK dzień 2
Drugi dzień pobytu przeznaczyliśmy na odwiedziny wyspy Lantau. To największa obok HK wyspa archipelagu (w sumie aż 260 wysp). W północnej części wyspy znajdują się nowe lotnisko i Disneyland, a z miastem łączy ją linia metra oraz most. My wybraliśmy klasyczną drogę i popłynęliśmy na nieco rzadziej uczęszczane południe promem.
Z promu obraliśmy kierunek prosto na plażę. A. się opalała, M. spała pod drzewkiem, a ja poszukiwałem adaptera ACDC na lokalnym targu. Odniosłem sukces i dzięki temu mogę wstukać tu nasze kolejne relacje. Po plażowaniu, udaliśmy się napełnić brzuchy owocami morza w zapleczu gastronomicznym lokalnej przystani. Jadłem smażoną kałamarnicę w sosie z fasoli i chilli, która była godna kilku kliknięć w klawiaturę. Obiecałem jej to w duchu już po pierwszym kęsie.
Posileni, lokalnym autobusem (kilka bardzo wygodnych i dostatecznie często 1-2/h kursujących linii) udaliśmy się do stóp Wielkiego Buddy. Przeczuwaliśmy kiczowatość i nie zawiedliśmy się. Był to azjatycki kicz w najczystszej postaci. Góra, długie schody, na dole sklepy, food stallsy, tłumy i kible, a na górze Giant Budda. Widoczki były ok, entourage budził niesmak.
Po dawce kiczu przyszedł czas na coś bardziej autentycznego. Kolejny autobus zawiózł nas prosto do rybackiej wioski Tai O. Oczywiście i tu za turystami dotarła komera, ale mimo wszystko wioska ma urokliwy charakter. Pachnie rybami i nie wszystkim mieszkańcom źrenice przybierają kształt „$ „ na widok przyjezdnych. Niektórzy dalej robią swoje, czyli ciężko pracują przy popołudniowym połowie, zwijają sieci, handlują, gotują...
Zachodzące słońce, wodne ptactwo i przede wszystkim tradycyjna konstrukcja domków z bambusa na palach (pływy) także zrobiły swoje. W Tai O bardzo nam się spodobało. Dodatkowym magnesem zatoki Tai O są niemal niespotykane już dziś na wolności chińskie delfiny o białej lub różowej skórze, które można obejrzeć z wynajętej za kilka euro (20-30min) łódki. M. była nimi zachwycona, ale nie sposób było jej wytłumaczyć, że delfin to nie Duża Ryba…
Hong Kong dzień 3
Dziś planowaliśmy pojechać do Macau, ale okazało się, że taką wycieczkę w sobotę (kasyna!)trzeba zablokować z wyprzedzeniem, a na dodatek trzeba by było płacić za M., co zawsze pobudza węża w naszej skromnej kieszeni. Na szczęście mieliśmy plan B i razem z tłumem Hongkongczyków udaliśmy się do miejscowego weekendowego kurortu - Stanley.
W kurorcie, jak na kurort przystało była ładna plaża, były stragany, były lody ze specjalnego samochodu i były knajpy z widokiem na morze. Poopalaliśmy się trochę (A. walczy o powrót z o ton ciemniejszą karnacją), popluskaliśmy się w Morzu Południowochińskim , zrobiliśmy niewielkie, kompulsywne zakupy i zjedliśmy nieco junk foodu zakrapiając piwkiem. Tu ciekawostka: belgijskim bo knajpa miała takową specjalizację i oferowała kilkanaście szlachetnych gatunków z kraju piwa i czekoladek.
Wzmocnieni owocami belgijskiego browarnictwa, nowozelandzkiej hodowli bydła i amerykańskiej sztuki kulinarnej ruszyliśmy na miasto, by ponownie rzucić się w wir zakupów. Opisywany już ogrom wyboru spowodował, że do zamknięcia sklepów pozostaliśmy niemal z niczym. Ja np. zdobyłem skarpetki, które nabyłem, by dobrze przymierzyć upatrzone buty turystyczne w outletowej cenie. Niestety zanim znalazłem skarpetki i wróciłem do sklepu jakiś jegomość wskoczył w moje niedoszłe buty, pochwalił się, że to ostatnia para i czmychnął z miejsca zdarzenia. Zostałem więc z parą nowych skarpet w garści jak jeden taki z angielskim. Martwi mnie, że ich pospolity fason nie pozwoli zrobić z nich pamiątki, do której będę się uśmiechał pod nosem akurat tego ranka, kiedy przypadkowo sięgnę po nie do szafki. Rozważam uśmiechanie się do wszystkich moich pomieszanych czarnych par po powrocie. Tak na wszelki wypadek. Przecież i tak są z Azji…
Obserwując mieszkańców i poznając miasto i jego okolice coraz lepiej powoli zaczynamy im nieco zazdrościć. W mieście trudno się nudzić i wygląda na przyjazne dla tubylców, którzy w większości wyglądają na zadowolonych z życia. Jest praca, niskie podatki i niezły klimat. Do tego piękne otoczenie. Morze, góry, lasy, jeziora, wyspy, plaże, a wszystko na wyciągnięcie ręki. HK ma świetne położenie geograficzne i olbrzymie tradycje w międzynarodowym biznesie. To okno Azji na świat. Może powyższa ocena jest nieco zwichrowana przez podróżniczo-wypoczynkowy entuzjazm, ale dopisujemy HK do miejsc, w których widzielibyśmy się na dłużej gdyby nie dziesiątki realnych i wyolbrzymianych zobowiązań/korzeni na miejscu, w Polsce.
Wracamy całkiem niedługo, bo w poniedziałek przedpołudniem polskiego czsau. Ostatni wpis powstanie pewnie na lotnisku lub w drodze do domu. Nasze plany na jutro obejmują ponowne odwiedziny HK park, powrót na Cotton Road do Harbour City (700 sklepów) i być może położone niedaleko muzeum sztuki, ale przeczuwam, że ten ostatni punkt może trafić razem tam gdzie Macau i słoneczne plaże Tajlandii - na listę miejsc „do odwiedzenia następnym razem”…